Kawiarenka mieściła się przy jednej z głównych ulic. Przecznice obok znajdowała się stacja kolejowa, więc co jakiś czas słychać były gwizd odjeżdżających pociągów lub turkot kół na szynach.
Clare przebiegła między dwoma pędzącymi powozami. Na szczęście założyła płaskie baleriny, bo w przeciwnym wypadku powykręcałaby sobie kostki na bruku.
Czarna, koronkowa parasolka odbijała drobne kropelki deszczu, siarczyście spadające z pochmurnego nieba. W końcu był listopad, a opady pojawiały się i tak dość rzadko. Dziewczyna uniosła do góry długą suknię szytą bardzo prosto. Nie miała wielkiego klosza, ani buf. Delikatny materiał idealnie leżał na obcisłych, 3/4 rękawach. W końcu nie musiała ubrać gorsetu, wystarczyła tylko brązowa wstążka, o kolorze o kilka odcieni jaśniejszym od samej sukni, przewiązana tuż pod piersiami. Paige wielokrotnie namawiała ją na jaśniejsze odcienie kreacji, jednak Clare w tej jednej rzeczy była nieugięta.
Przebiegła parę metrów przez chodnik, wzbudzając zainteresowanie przechodni. Najwidoczniej nie często widywano panienki biegające w deszczu po chodniku. Spojrzała przez okienko do wnętrza kawiarni. Harriet już na nią czekała, siedząc przy jednym z dwuosobowych, okrągłych stolików.
Clare zamknęła parasol, strzepując z niego resztki kropel wody. Otrzepała buty z błocka, które było wszechobecne na drogach, o wycieraczkę przed drzwiami. Wchodząc do środka uderzyła ją mieszana woń - kawy, ciast i papierosów. W jednym pomieszczeniu, jakimi była kawiarnia, przebywało niebywale dużo osób. Wszędzie dało się słyszeć ściszone chichoty, albo potężne basowe śmiechy.
Tylko blisko lady umieszczone były dwuosobowe stoliki reszta, postawiona w głąb lokalu, mogła pomieścić nawet cztery osoby.
Dziewczyna przecisnęła się między dwoma pękatymi mężczyznami, którzy nawet nie zwrócili uwagi na jej próbę przebrnięcia do stolika. Umościła się naprzeciwko przyjaciółki, rozkładając wygodnie na krześle.
Harriet uśmiechnęła się cierpko.
- Miło cię w końcu widzieć, Clare - powiedział. Miała niemiłosiernie wymizerowaną twarz. Pod oczami pojawił się cień worów. Właśnie zobaczyły się po tygodniowym wyjeździe Harriet do rodziców. Widać było, że dużo schudła podczas nieobecności. Biała sukienka jesienna luźno zwisała jej z ramion, a żółta wstążka przewiązana pod pachami, aż po szyję był wiotka.
- Ciebie również - odpowiedziała Rie z wyrazem współczucia na twarzy. Ciężko było jej patrzeć na cierpienie przyjaciółki, którego w żaden sposób nie mogła ulżyć. - Jak czuję się twoja mama?
- Dziękuję. Bez zmian. - Zrezygnowany ton dziewczyny wydawał się mówić wszystko. - Nasz doktor daje duże szanse na powrót do zdrowia, ale gdybyś ty ją zobaczyła... - Zaczęła cicho szlochać. Wyciągnęła białą, lnianą chusteczkę i wydmuchała nos.
- Nie możesz być taką pesymistką, Har! Lekarz wie co mówi, jestem pewna, że jeszcze tego lata twoja mama przybiegnie tutaj w podskokach i będzie miała ci za złe, że myślałaś o niej w taki sposób. - Przyjaciółka odpowiedziała nikłym uśmiechem.
Miłą atmosferę panującą przy barze, przerywali co jakiś czas kliencie stolika obok. Rubaszny, potężny wampir nie szczędził grosza na dwie panienki klejące się do niego. Zapewne nie był trzeźwy, a kobiety wykorzystywały to w perfidny sposób, urabiając go jako sponsora. Mężczyzna za barem wielokrotnie prosił go o opuszczenie lokalu, lecz ten puszczał prośby mimo uszu.
- A ty? Jak się czujesz? - zapytała przyjaciółka po chwilowym milczeniu.
Clare wyrwana z zamyślenia patrzyła na nią zdezorientowanym wzrokiem. Dopiero po kilku sekundach zorientowała się, o co chodzi Harriet.
- Nie jest już tak źle. - Automatycznie położyła dłoń na piersi, w miejscu, gdzie pod sukienką owinięta była bandażem. - Ale powiem ci szczerze, że przez pierwsze trzy dni bolało jak cholera - wyszeptała ze świadomością, że damie nie wypada mówić takich słów, a szczególnie w czasach jej obecnego pobytu.
Towarzyszka zaśmiała się cicho, jednak zaraz zamilkła. Zachowywała się, jakby bycie szczęśliwym nie było stosowne. Clare zamknęła jej dłonie w uścisku.
- Nie zadręczaj się Harriet, zrobiłaś już co mogłaś.
- Tak wiem, powtarzałaś mi to już tysiąc razy, ale nie przyszłyśmy tutaj użalać się nade mną. Opowiadaj, jak tam idą treningi. - Mrugnęła do niej filuternie okiem.
Odkąd zaczęła ćwiczyć z Cass'em przyjaciółka nie dawała jej spokoju. Chciała mieć dokładne sprawozdanie z każdego ich spotkania. Clare rozumiała to, że się o nią martwi, ale czy trochę nie przesadzała? Do tego dręczyły ją straszne wyrzuty sumienia. Do dnia dzisiejszego nie odważyła się powiedzieć jej o znajomości z Matt'em. Chociaż ostatni raz spotkali się przed 'nieszczęśliwym' wypadkiem, to i tak czuła się jak kryminalista.
Wróciła myślami do tego feralnego dnia.
Cornelius był bardzo dziwną osobą. Wysoki, ale zgarbiony. Miał długą siwiejącą brodę i niemalże białe włosy, których już tylko garstki pozostały na głowie. Jednak mimo jasności zewnętrznej, emanowała od niego jakaś ciemna moc.
Zbliżył się do kozetki na której siedziała Clare. Sophie od razu zareagowała, zginając się w ukłonie. Dziewczyna nie do końca wiedziała, co ma robić, ale z rozciętym tułowiem raczej nie jest bezpiecznie wykonywać jakieś gwałtowne ruchy, więc pozostała w pozycji siedzącej.
- Dziękuje Corneliusie, że raczyłeś odpowiedzieć na nasze wezwanie - zabrała głos Doradczyni. - Oto panienka Johnson, raniła się podczas ćwiczeń. - Czarownik słysząc te słowa uśmiechnął się chytrze, spoglądając na nią rozbawionym wzrokiem.
- Czyżby sytuacja była tak poważna, że potrzebuje interwencji czarownika? - zapytał, w jego głosie nadal pobrzmiewało rozbawienie. Więc tak bardzo śmieszył go wypadek Clare?
- Rana jest naprawdę poważna, Cornelusie - odparowała oburzonym tonem Sophie, jakby była rozgniewana tym, że ktoś podburza jej decyzje.
- A więc zobaczmy tę ranę. - Clarie dopiero teraz spostrzegła, że jest w samej koszuli. Na jej twarzy szybko pojawił się rumieniec, nikt jakby nie zwracał na to uwagi.
Czarownik obejrzał ranę na wskroś. Mimo tego, że Sophie zużyła dwa kosze ręczników, z rany nadal wydostawało się osocze. Całość wyglądała jak rozorane pole. Clare aż wzdrygnęła się na widok tego, co sobie zrobiła. Impuls jednak był tak silny, że nie pomyślała o konsekwencjach rżnięcia się nożem.
- Rzeczywiście. Rana jest rozległa, ale płytka. Wystarczy, że wypijesz to - powiedział starzec, wyciągając szklany flakonik z pasa, umieszczonego na długiej, bordowej szacie wokół tułowia. Rie wysunęła dłoń po naczynie, a jej ciało przeszył ból. Sama sobie nagrabiłam, pomyślała i wypiła duszkiem zawartość szklanego pojemniczka. Płyn był zaskakująco dobry, spodziewała się smaku spoconych stóp, albo wnętrzności żaby, ale nigdy takiego. Przypominał owoce leśne.
- Z czego jest ta mikstura, czarodzieju? - zapytała niepewnie Corneliusa.
- Och, wiedziałem, że o to zapytasz - zrobił minę niczym zadowolone dziecko. - To napar z kła trolla, skrzydeł nietoperza i jelita krewetki, ciężko dostępnej oczywiście. - Zaniósł się dumą, a Clare zaniosło się na wymioty. Cały eliksir jakby podszedł jej do gardła, z trudem połknęła uwięzioną w krtani żółć.
- Myślałam, że lubicie nietoperze.
- I owszem, ale zdrowie przede wszystkim, panienko - odparł czarownik. - Nic tu po mnie... a i jeszcze jedno - nachylił się do ucha Clare i wyszeptał: - Mnie nie oszukasz, taką ranę zadać może tylko sztylet, a to żadna broń. Kłamiesz, albo mówisz prawdę, która jest ci wygodna. Chociaż niech pomyślę, to to samo.
Z chytrym uśmieszkiem na pomarszczonej twarzy wyparował na jej oczach, niczym woda na słońcu.
- Ziemia do Clare! - Otrząsnęła się ze wspomnień. Siedząca przed nią Harriet wymachiwała nad jej twarzą rękoma.
- Przepraszam, zamyśliłam się. - Wprawiła w ruch blond loki, potrząsając głową.
- Czyli nie słyszałaś ostatnich dziesięciu minut mojego kazania.
- Na pewno było bardzo interesujące. Opowiesz mi o tym wszystkim później, bo teraz pozwól że wysłucham co ma do powiedzenia moja kawa. - Potarła ręce na widok ciepłego płynu nad którym unosiła się jeszcze smużka pary. Z wielką przyjemnością wdychała woń ulubionego napoju.
Zbliżyła parzącą filiżankę do ust, kiedy nagle za witryną spostrzegła znajomą postać.
Odziany w długi czarny płaszcz z kapturem na głowie był prawie nie do rozpoznania. Poznała go jednak po ciemnych, poskręcanych od deszczu włosach.
- Halo? - odezwała się Harriet na widok wstającej przyjaciółki. - Co ty wyprawiasz?
- Muszę iść coś załatwić, spotkamy się na Zamku - odburknęła nie spuszczając z niego wzroku i wymaszerowała przez drzwi kawiarenki, nie zwracając uwagi na wołającą za nią Harriet.
Od razu uderzył ją haust zimnego i wilgotnego powietrza. Rana źle reagowała na zmianę temperatury i teraz przeszywał ją ten nieznośny ból. Zacisnęła jednak zęby. Jesteś wytrzymała - wmawiała sobie - Dasz radę.
Chłopak szedł przed nią, nie pozwalając się dogonić. Clare znała te jego gierki, zachowywał się jakby wstydził się towarzystwa dziewczyny, co każdy normalny chłopak potraktowałby jako atut. W końcu skręcił w jeden z ciemnych zaułków, między dwie ceglane kamienice i zatrzymał się.
Clare stanęła naprzeciwko niego i wykręciła mokre od deszczu włosy, które były posklejane i zdecydowanie nie przypominały swoim wyglądem blond loków damy. Z resztą cała nadawała się do suszenia.
Matt także zrzucił kaptur z głowy, jednak jego włosy były nienaruszone, aż dziwnie wyglądały na tle przemoczonego płaszcza.
Dziewczynie serce zabiło mocniej na jego widok. Odkąd pierwszy raz go zobaczyła, zawsze tak na niego reagowała. Bała się, że kiedyś dostanie zawału w jego obecności. Od ich ostatniej rozmowy minął jeden długi tydzień. Tysiące razy mijała go na korytarzu zamkowym, jednak on ją ignorował, jakby była powietrzem. Clare za każdym razem czuła się jakby ktoś jej wbijał po jednej małej szpileczce prosto w serce. Może miał racje mówiąc, żeby trzymała się od niego z daleka. Najwidoczniej zbywa tak wszystkie dziewczyny.
- Witaj Matt - przywitała się, nie do końca wiedząc co ma robić.
Chłopak miał zaciśnięte usta, a oczy przybrały teraz kolor ciemnego, czerwonego wina. Mimo ziąbu panującego na dworze miał zaróżowione policzki. Wyglądał jak rozwścieczony niedźwiedź.
- Coś się stało? Nie wyglądasz najlepiej. - Clare zrobiła parę kroków w przód. W tym samym momencie Matt odsunął połacie płaszcza i wyciągnął z pochwy, przepasanej wokół talii, coś błyszczącego. Dziewczyna ogarnięta nagły strachem cofnęła się na poprzednie miejsce. Jednak gdy bardziej przyjrzała się przedmiotowi trzymanemu przez bruneta wiedziała, że nie zamierza zrobić jej krzywdy.
Sztylet zabarwiony jej własną krwią, błysnął złowrogo. Clare już wiedziała, co za chwile usłyszy.
- Pytasz mi się co się stało? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - To się stało. - Uniósł w górę sztylet.
- Matt, ja... - Chłopak uciszył ją gestem.
- Możesz mi wyjaśnić, co robił ten okrwawiony nóż pod moim łóżkiem? Byłaś ostatnią osobą przebywającą w moim pokoju! - ryknął. Cały kipiał złością. - Zdajesz sobie sprawę, co by było, gdy znaleźli to strażnicy? Posądzono by mnie o rozbój, albo zabójstwo!
Clare nagle nasunął się obraz Matt'a w sali gimnastycznej. Wtedy też zachowywał się tak porywczo i agresywnie. Dziewczyna w jednej chwili zdała sobie sprawę z ostrzeżeń przyjaciółek.
- Bo widzisz... To dziwna sytuacja, ale... - jąkała się jak w przedszkolu na pierwszym występie publicznym. - Warta mnie znalazła w twoim pokoju. Jednym pomysłem na uniknięcie kary było...
- Okaleczenie się sztyletem - dokończył za nią. - Czyś ty do reszty oszalała?! - Jego głos zabrzmiał jak krzyk przez szept. Wyczuła w nim coś jeszcze, czego nigdy u niego nie słyszała. Poczucie winy.
- Matt. Ja musiałam to zrobić - wydusiła, tłumacząc się niczym małe dziecko.
- Nie musiałaś poświęcać się za mnie - prychnął lekceważąco. Clare ogarnęła złość. Nigdy w życiu nie spotkała kogoś tak aroganckiego i zuchwałego jak Norton.
- Nie poświęciłam się dla ciebie, tylko dla siebie - warknęła do niego niczym pies i odwróciła się na pięcie.
Poczuła uścisk w nadgarstku. Ręce chłopaka zacisnęły się na nim jak kajdany. Miał delikatne dłonie, w ogóle nieprzypominające dłoni wampirzego wojownika.
- Poczekaj Clare. - Zmienił ton na nieco przyjemniejszy i mniej oficjalny.
Dziewczyna odwróciła się.
- Co? - odburknęła niegrzecznie. Matt odbył krótką walkę ze samym sobą.
- Przepraszam - wydusił w końcu słowo, które wiele go kosztowało. - Nie powinien na ciebie nakrzyczeć. - Przewrócił oczami.
- Słuszna uwaga panie Norton, ale nie mam zamiaru znosić pańskich huśtawek nastroju. Niech pan nastroi się raz, a porządnie. Nie będzie pan musiał potem przepraszać za nieczyste dźwięki. - Rzuciła zgryźliwie.
Matt zrobił minę, jakby niczego nie rozumiał. I może rzeczywiście tak było, bo po chwili odburknął:
- Prosiłem, żebyś trzymała się ode mnie z daleka - wysyczał, nieprzyzwyczajony do zwracania mu uwagi.
- O nie, nie prosiłeś tylko kazałeś, a to znaczna różnica. I miałeś racje. Odizolowuj się tak dalej, a zostaniesz bez nikogo. Żegnaj Matt - żachnęła się i wymaszerowała z zaułka. Była wściekła przede wszystkim na siebie. Bo pomimo aroganckiego zachowania chłopaka, nie czuła do niego złości. A zdecydowanie powinna. Kopnęła kamień, który nasunął się jej pod nogi. Skałka z chlustem wylądowała w wielkiej kałuży na brukowanej ulicy.
- Widzę, że humor nie najlepszy. - Dziewczyna odwróciła się gdy usłyszała znajomy głos.
- Cass? Co ty tutaj robisz? - zapytała z niedowierzaniem. Chłopak przebiegł dłońmi po włosach o kolorze mlecznej czekolady. Jego niezbyt duża postać stała u wylotu z zaułka. Za nim widniało zachodzące słońce, które swoją czerwień przelało na tył jego płaszcza. Clare dopiero teraz zauważyła, że przestało padać. - Chyba mnie nie śledzisz? - powiedziała w żartach. Jednak mina chłopaka mówiła coś innego.
- Po prostu przechodziłem obok i zobaczyłem cię - odpowiedział zawstydzony. - Wybierasz się gdzieś? Może pospacerujemy? - Dziewczyna pokiwała głową na znak zgody. Przyjęła wyciągnięte ramię chłopaka.
Przeszyli główną drogę i znaleźli się w jednej z wielu uliczek. Ciągnęła się aż po las na północy. Dróżka wysypana była żwirem, a przy niej, niczym wartownicy, stały wierzby płaczące. Po prawej stronie rozciągało się jeziorko, u którego brzegu postawiony był biały dwór, z mostem wychodzącym wgłąb wody. Po przeciwnej stronie ciągnął się park z luźno sadzanymi drzewami liściastymi. Wokół nich wiły się jak węże wysypane białymi kamykami dróżki. Słońce, które sprawiało wrażenie płonącego, odbijało się w tafli wody tworząc niesamowity widok.
- Pięknie tu - podsumowała Clare, rozglądając się z zachwytem. W Phoenix nie było takich miejsc - cichych, odludnych, na łonie natury. Jednak kochała to miejsce. Tam był jej dom.
- Nie powinnaś się z nim spotykać. - Cass schylił się i wrzucił jeden z kamyków do wody. Sunął po powierzchni jeziora niczym mały statek.
- O kim mówisz? - zapytała próbując udać zdziwienie. Wiedziała jednak dobrze, że chłopak widział ją z Matt'em.
- Chodzi o Matt'a. On jest... specyficzny - wydusił w końcu z siebie po chwili milczenia.
- Każdy z nas jest specyficzny na swój sposób i...
- On zrani ciebie, ale ty jesteś silna. Jeśli ty zranisz jego, już się nie pozbiera. - Clare poczuła jakby dostała w twarz. Niczym kubeł zimnej wody.
- Dlaczego tak twierdzisz. Sugerujesz, że jest słaby? Z resztą, nic nas nie łączy, znamy się przecież tylko tydzień.
- To wystarczyło - odparował i gwałtownie odwrócił się w jej stronę. W jego oczach Clare znalazła smutek. Najzwyczajniejszy w świecie smutek. - On ma kruchą psychikę.
- Tak nagle się o niego martwisz? - prychnęła. Dlaczego nagle tak się podminowała? Znała odpowiedź. Bała się prawdy. - Słyszałam, że nie jesteście przyjaciółmi. Podobno z nikim się nie przyjaźnisz.
- Owszem, ale znam go wystarczająco, żeby bać się o ciebie. Widok załamanego Matt'a złamie ci serce - odpowiedział z troską w głosie.
Clare cofnęła się od niego dwa kroki. Bał się o nią? Nigdy nie lubiła słabych kobiet w filmach, czy książkach. Nie potrzebowała ochrony niespełnionego bohatera.
- Nie musisz się o mnie martwić. Jeśli już to moje serce będzie złamane, a nie twoje. Chociaż i tak do tego nie dojdzie, bo nie mam zamiaru rozmawiać więcej z tym idiotą - odburknęła na myśl o dzisiejszej rozmowie z chłopakiem.
Na twarzy Cass'a dziewczyna przez chwilę zauważyła wyraz ulgi. A może tylko jej się zdawało?
- Clare, ja po prostu... czuję się odpowiedzialny za ciebie - powiedział po chwili wahania i położył jej rękę na ramieniu. Miał delikatny uścisk, dodający otuchy.
- Tak jak za wszystkie pozostałe panny - odparowała drwiąco. Jednak zraz pożałowała swoich słów. Co ją napadło? Nagle zrobiła się taka zgryźliwa, jakby chciała pokazać całemu światu jak bardzo jest zdenerwowana. W tej chwili pragnęła tylko przeprosić Cass'a, jednak on nie dopuścił jej do słowa.
Jego twarz płonęła. Widać było, że nie jest zadowolony z tematu poruszonego przez Clare. Dlaczego musiała wytykać mu słabość, której się wstydził? Każdy taką miał, to czyniło człowieka ludzkim. Ale ja nie jestem człowiekiem - pomyślała ze smutkiem - I on też...
- Widzę, że ludzie nie szczędzą plotek nowym - odburknął zrezygnowany, wykręcając splecione palce. - Wiem co sobie o mnie myślisz, Clare. Ja nie jestem taki, jak oni mówią. Ja nic nie czuję do tych kobiet. Musisz mi uwierzyć! - Mówił błagalnym tonem, potrząsając Clarie tak, że jej włosy podskakiwały na ramionach.
- No właśnie. Wykorzystujesz je. Wiem, że mówimy o wampirzycach, ale mimo wszystko one też mają uczucia, Cass! - odpowiedziała, odsuwając się od niego na odległość ramion. Tak, żeby nie mógł jej dotknąć. - Przepraszam, znamy się za krótko i nie powinnam poruszać tego tematu.
Cass przełknął ślinę.
- Ty chyba nie myślisz, że... nie myślisz... - Przeczesał włosy roztargnionym ruchem. - Ja nie mam zamiaru cię wykorzystać! Ja po prostu cię lubię, jak nikogo. Myślałem, że wiesz... Ja chcę być twoim przyjacielem, jak jeszcze z nikim. Dlatego martwię się o ciebie. Nigdy nie czułem czegoś takiego, to było obce... Ale teraz wiem, że jesteś dla mnie ważna. Proszę, nie słuchaj tych wszystkich mitów na mój temat. Ja potrzebuję tego typu rozrywki. Ja muszę jakoś nadrobić to, czego zabrakło mi w dzieciństwie. Ja potrzebuję... - Przerwał mu potężny dźwięk.
Clare rozejrzała się zdezorientowana w poszukiwaniu jego źródła. Przez chwilę błądziła wzrokiem po cynobrowym niebie, aż natrafiła na wieże Dormitorium, stojącego u podnóża wzniesienia, na którym wybudowano Zamek. To dzwon zawieszony w jej wnętrzu, tuż za zegarem. Dziewczyna usłyszała szmer. Jakby rój pszczół zbliżał się do niej.
- Co się dzieje Cass? - zapytała Clare patrząc nerwowym wzrokiem na chłopaka. On także nie wyglądał na spokojnego. Chociaż może to przez rozmowę, którą przed chwilą odbyli?
- To Habito Conventu, dzwon zwołujący na zebranie. Jest używany, gdy Królowa ma do przekazania coś ważnego swojemu ludowi. - Clare zauważyła, że to właśnie ta informacja wzbudziła niepokój u Cass'a. - Zazwyczaj nie robi tego osobiście, tylko wysyła posłańców. Ale jeśli zabije Habito Conventu, Królowa zjawia się bezpośrednio. Ostatni raz był używany za panowania poprzedniej władczyni, jakieś parędziesiąt lat temu. Musiało się stać coś poważnego. Chodźmy.
Chłopak chwycił ją za rękaw sukni i pociągnął w stronę centrum miasta.